Maraton-metafora życia (14)





O maratonie, który miał być w deszczu…O największej zagranicznej ekspedycji biegowej. O kalamburach i o „Hajrá, Hajrá”…

Maraton w Budapeszcie? Pomysł pojawił się już w 2014 roku, a na początku 2015 roku na liście 30. Maratonu w Budapeszcie znalazło się kilkunastu członków Dobczyckiego Klubu Biegacza. Ostatecznie na Węgry ruszyło 9 osób: Iwona Turcza (2. maraton w karierze), Justyna Mistarz i Kamila Ogonowska (maratońskie debiutantki); męską część ekipy tworzyli: Tomasz Surmacz (2. maraton w karierze), Jan Piwowarczyk (11. maraton w karierze), Tomasz Kupiec (2. Maraton w karierze), Paweł Piwowarczyk (6. maraton w karierze) oraz debiutant Irek Wojtan (zwany Jollo). Ekipę współtworzyła niezastąpiona Ewa Wojtan – najlepsza pomoc techniczna.



Najpierw maraton na…facebooku
Zanim rozpoczęła się budapesztańska wyprawa jej uczestnicy toczyli wielowątkowe rozmowy na Facebooku, organizując dojazd, hotel, wpisowe itd. Mistrzem logistyki okazała się Iwona, która opanowała do perfekcji plan Budapesztu, przystanki metra, mapy, plany, walutę etc. Właściwie nikt przed wyjazdem nie musiał sprawdzać gdzie jedzie, jak odebrać pakiet itd. Każde pytanie zadane w głowie biegacza kończyło się myślą… „Przecież Iwona będzie wiedziała”.  I rzeczywiście tak było.

Mocna polska ekipa
Droga do Budapesztu mijała m. in. na rozmowach o biegach, o taktyce jaką obrać żeby dobiec, żeby próbować atakować swój najlepszy wynik. Jednym z głównych tematów rozmów była też pogoda, która zapowiadała się bardzo deszczowo, szczególnie w dniu zawodów. Miało mocno zacząć padać podczas startu i miało obficie padać aż do końca biegu… Jechaliśmy dwoma samochodami i dość szybko trafiliśmy do stolicy Węgier. Udało się nawet zaparkować w pobliżu Biura Zawodów. W biurze spotkaliśmy Polaków, którzy stanowili dużą grupę w biegu – wystartowało ich w Budapeszcie ponad 300. Tradycyjnie zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie po odebraniu pakietów, akcentując flagi klubowe i Polskie – w końcu w jakiś sposób reprezentowaliśmy nasz kraj. Wcześniej większe międzynarodowe starty DKB zaliczył w Paryżu i Dreźnie, jednak w Budapeszcie klub wystawił najliczniejszą reprezentację.





Z dużej chmury…
A wieczorem…no cóż wieczorem każdy w jakiś sposób odczuwał lekkie zdenerwowanie startem albo je ukrywał pod postacią dużej dawki humoru. Najspokojniejszy był nasz weteran Jan, który nie oszczędził reszcie wskazówek. Podstawowa (a zarazem „święta prawda”) brzmiała: „nie zaczynajcie za szybko”. Szybko za to wylądowaliśmy w łóżkach. Pokój DKB-owiczów stał się szatnią przedmaratońską. Jeszcze przed snem trzeba było zaplanować ubiór na wielką ulewę.

…mały deszcz
Ona jednak nie nadeszła. Gdy przebudzaliśmy się w nocy za oknami widoczne już były opady, ale słabe. Pozostało oczekiwanie na kulminacje (wskazywały na to wszystkie prognozy). Na start udaliśmy się metrem (najstarszym metrem w Europie zdbudowanym pod koniec XIX wieku). 17 przystanków z przesiadką i wielki ścisk, bo metro wypełnione maratończykami. Na taką pogodę konieczne było przygotowanie rzeczy na przebranie i oddanie ich do depozytu. Wcześniej jednak udaliśmy się, żeby z grupą Polaków zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. A deszcz? Przestał padać. I nie padał już do końca biegu. Na trasie mierzyliśmy się zatem tylko z odcinkiem, który mieliśmy do pokonania i z kałużami, które trzeba było szerokim łukiem omijać.
Zmaganie i zwiedzanie
Przybiliśmy piątki, wydaliśmy DKB-owski okrzyk, a potem mniejszymi grupkami ruszyliśmy w swoje strefy. Ja. Irek i Tomek mierzyliśmy w okolice 3:30. Reszta 4:15 do 4:30. Bieganie to jednak dla nas głównie rywalizacja z samym sobą, ze swoimi wynikami, swoimi słabościami. Każdy wie mniej więcej na co go stać, choć w przypadku maratonu mieliśmy aż trzech debiutantów, którzy mogli się czuć mniej przewidywalni w przypadku zmagań z 42 kilometrami i 195 metrami.  Ruszyliśmy. Zanim mijaliśmy start mogliśmy podrzucać tradycyjną piłkę, czy też balon. Taka tradycja maratonu węgierskiego. Trasa była przepiękna i przebiegała wśród najważniejszych zabytków. Kilkanaście kilometrów biegliśmy wzdłuż brzegów Dunaju. Atmosfera świetna. A na trasie zagrali dla nas członkowie opery, orkiestry i liczne zespoły muzyczne. Mimo chłodu wzdłuż trasy mnóstwo kibiców. Właściwie zwiedziliśmy biegowo najważniejsze miejsca stolicy Węgier – startowaliśmy z Placu Bohaterów, mijaliśmy Operę, główne ulice i trakty oraz najpiękniejsze mosty Budapesztu. Wbiegliśmy nawet na wyspę św. Małgorzaty, choć uświadomiliśmy sobie to dzień później gdy podpłynęliśmy tam w czasie zwiedzania statkiem.
Walka z czasem
Dla każdego z nas maraton to osobna historia. Dla mnie to już szósta „księga” i mogę napisać tylko o swoim spojrzeniu, inne historie to tylko przytaczanie wielkich emocji innych, które ciężko wyrazić. Maraton uczy pokory i za każdym razem jest dla mnie wielkim przeżyciem. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że między maratonami miałem tylko miesiąc przerwy. Zdecydowanie za mało, mimo to pokusa startu poza granicami kraju była wielka i zdecydowałem się na przygodę. Dodatkowo w wyprawie miała wziąć udział moja żona, co mnie bardzo cieszyło. Często bowiem eskapada maratonowa zajmuje dużo czasu i jest rozłąką z domem, z rodziną, z drugą „połówką”. Niestety plany nam się zmieniły i wyjechałem niestety znowu sam. Dla kogoś, kto posiada rodzinę kwestia treningów i startów jest tematem trudnym. Trzeba tak organizować swoje życie, by zachować proporcje między treningami, pracą zawodową, a przede wszystkim robić wszystko, by nie zaniedbywać czasu dla rodziny, dla żony i dzieci. Moja córka Teresa (trzy latka) pożegnała mnie słowami: „Tata jak przyjedziesz będziemy razem biegać tu blisko”… Ciężko mi się samemu ocenić w kwestii dobierania proporcji, wiem że wychodzi mi to raz lepiej, a raz gorzej. Zawsze jednak, biegnąc myślę o mojej rodzinie i jestem wdzięczny żonie, że pozwala mi się realizować, bo wie że bieganie mnie zmienia jako człowieka. Gdy myślę o swojej walce z czasem na maratonie, by był dobry, adekwatny do pracy którą wykonałem przed nim, myślę też zawsze o walce z czasem by móc zorganizować sobie trening. Skoro poświęciłem tak wiele, ćwicząc to nie mogę zmarnować tego wszystkiego podczas finału przygotowań. Do szóstego w swoim życiu maratonu podszedłem pierwszy raz rozsądnie. Co to znaczy? Zacząłem wolno i cały maraton biegłem równo, bez drastycznej zmiany tempa. I mimo iż czas osiągnąłem przyzwoity, nie był on najlepszy w tym sezonie. Jestem jednak pewien, że gdybym zaczął „zbyt ostro” mógłbym tym razem w ogóle go nie ukończyć.



Przyjaźń i wspólnota!
Ten maraton utkwi mi na pewno w pamięci. Nie dlatego, że był moim pierwszym międzynarodowym. Nie dlatego, że była piękna trasa, a na niej ciągle słyszeliśmy „Hajrá, Hajrá” (znaczy to tyle co „naprzód”, „DALEJ”)…W każdym razie długo po biegu rozbrzmiewało to słowo w naszych uszach). Ten bieg utkwi mi w pamięci przez inne słowo niż „hajra”. To słowo to „przyjaźń”, a może nawet „wspólnota”. Wiele razy jej doświadczam w DKB. To chęć niesienia sobie pomocy, wspólne motywowanie się, wspólna zabawa (gry w kalambury w wieczór po maratonie też nie zapomnę) i wspólny wysiłek. To też bycie razem, gdy jest trudno. A taki moment każdy ma. Iwona, która tak profesjonalnie organizacyjnie zaplanowała wyjazd od „A” do „Z”, swój bieg ukończyła na 30 kilometrze. Nie potrafiła biec dalej, mimo że do mety zostało 12 km. Aż 12 km. Organizm odmówił posłuszeństwa. W tej trudnej chwili byliśmy razem z Iwoną. A Iwona zaimponowała mi.  Myślę, że nie tylko mi. Osobiście bardzo przeżyłbym taki biegowy dramat, pewnie nie miałbym ochoty, by następnego dnia zwiedzać, cieszyć się z grupą małymi rzeczami. A Iwona? Gdy wsiadła z nami do metra po maratonie powiedziała mniej więcej to: „Wiecie co, zapiszę się na Cracovia Maraton w przyszłym roku. I kiedyś jeszcze wrócę do Budapesztu!”. To bardzo buduje. W pewien sposób pokazała mi dobitnie, że jakaś porażka może być początkiem czegoś nowego. Z drugiej strony bieg i odwaga Iwony nie jest dla mnie porażką. Decyzja o zejściu z trasy, sam fakt, że tak wspaniale walczyła i przede wszystkim to co zrobiła po tej sytuacji jest dla mnie wielkim zwycięstwem. Z tej sytuacji wiele osób może wiele się nauczyć. Dla mnie osobiście to nauka, jak przeżywać słabość i jak się zachować, by własnej trudności nie przenosić zbyt „krzykliwie” na innych. Chylę czoła.


Łzy!
Tak jak pisałem, ciężko mi opisać emocje innych. To tekst na kolejnych kilka historii. Rozmowy o biegu, o przeżyciach, przygotowaniach trwają do dziś i trwać będą zapewne intensywnie do kolejnego zmagania z królewskim dystansem. Muszę napisać jeszcze jedno. Jeśli komuś bieganie, przebiegnięcie maratonu wydaje się czymś zwykłym, jakąś zabawą w sport, to niech przyjrzy się zawodnikom wbiegającym na metę, niech porozmawia z uczestnikami takiego biegu. Justyna Mistarz wzruszyła się już kilka kilometrów przed metą, bo była świadoma, że za chwilę dokona czegoś niezwykłego, czegoś o czym marzyła. Podobnie Kamila Ogonowska zalała się łzami już od 38 kilometra po to żeby na mecie powiedzieć sobie „nie maż się”…  Irek Wojtan wiele miesięcy przed maratonem zrezygnował z kilku przyjemności. Poza tym podziwiam jego upór w treningach. Wyobrażacie sobie kierowcę tira, który jeżdżąc po Europie w wolnych chwilach na parkingach wskakuje w ubranie biegowe i rusza by ćwiczyć?! Wbiegając na metę Irek ze łzami w oczach wpada po chwili w ramiona swojej żony. Potem stwierdza, że nie wiedział, że to są takie emocje, że będzie inaczej to postrzegał. Maraton zmienia człowieka, maraton uczy.
Wszystko inne – zwiedzanie, piękne widoki, pyszne jedzenie, relaks jest tylko poboczne w takiej wyprawie. Ważne i potrzebne, lecz zawsze z boku. Do przodu wyrywają się inne słowa opisujące najpiękniejszy dystans biegowy, który pokonaliśmy. Te słowa-ikony, które zaraz wymienię zapadają mi w serce. Gdy myślę maraton i Budapeszt mam na myśli: PRZYJAŹŃ, WSPÓLNOTĘ, POKORĘ, ŁZY i ZWYCIĘSTWO…ZWYCIĘSTWO, które czasem przebiera się na chwilę w porażkę. Tylko czasem i tylko na chwilę. Maraton – metafora życia.